czwartek, 5 grudnia 2013

Maroko Autostop 2011 raz jeszcze...

Dzisiejszy dzień minął bardzo pracowicie: Michał ogarnął tekst na konkurs, a ja dobrałam do niego zdjęcia.
Tadadadam... oto owoc naszej pracy. 
Wspominki z podróży autostopem do Maroko!



"(...) ja już totalnie nie mogę się doczekać wakacji!
chcę z Tobą jechać i nie wracać już :P
albo przynajmniej nie wracać za szybko :P
a te zbliżające się wakacje są spełnieniem obecnych moich marzeń,
niczego nie będzie mi brakowało :D (...)"

Sms datowany na 9 maja wskazuje na silną potrzebę wyjazdu. Korzystamy ze studenckich wakacji, czas nie jest dla nas ograniczeniem. Kasa? Skoro mamy czas i nie mamy dużych wymagań to potrzebujemy minimalną ilość. Ok, czyli najważniejsze - pomysł! Przemieszczajmy się za darmo, czyli autostopem i zobaczmy pierwszy kraj poza Europą, niech będzie Maroko. Maroko Autostop, ruszamy! Jedziemy do supermarketu, kupujemy najtańszy namiot (40zł), jakieś inne pierdoły i jesteśmy gotowi.

Pierwszy dzień, pierwsza zmiana kierunku

Startujemy 18 lipca z naszej miejscowości, Murowanej Gośliny pod Poznaniem. Naszym celem oczywiście Maroko, jednak po drodze też chcemy zatrzymać się w ciekawych dla nas miejscach. Pierwszym punktem do którego chcemy dotrzeć jest Liguria, gdzie koleżanka pracuje jako au pair.

Autostop to jednak pełna spontaniczność i zamiast we Włoszech, lądujemy u innej koleżanki w Dortmundzie. Dawida, studenta fizjoterapi z Konina udało nam się złapać jeszcze w Polsce. Powiedział, że jedzie do Holandii, więc pierwotnie zamierzaliśmy wysiąść pod Berlinem. Jednak...
- Ej, Michał to może śmigniemy do Holandii? Uwielbiam te ich wielkie okna! - Dominika już zaczyna kombinować.
- Skoro Dawid jedzie do Holandii, to na pewno przez Dortmund. A tam mieszka Ania, nie? - decyzja mogła być już tylko jedna.

Nowoczesne niemieckie miasto, w Polsce kojarzone głównie z Borussią, drugą reprezentacją Polski. Z ciekawostek (podróż odbyła się w 2011 roku) w sklepie klubowym najwięcej gadżetów nie jest wcale z kapitanem reprezentacji Błaszczykowskim czy Lewandowskim. Największą popularnością cieszy się, chyba niedoceniany u nas, Łukasz Piszczek. Spędzone tutaj dwa dni udowodniły nam, że przemysłowe miasto w centrum Zagłębia Ruhry może być ultranowoczesnym miejscem, niemiejącym wiele wspólnego z kominami, dymem i zanieczyszczeniami.

Wieczorem oglądamy Tour de France. Etap kończy się w pięknym mieście. Po chwili miga nam napis Montpellier. Obrazki z tv zdecydowanie nas przekonały, jeszcze podczas tej podróży Was odwiedzimy!

Złapać na stopa wieloletnią przyjaźń

Podróż autostopem ma wiele zalet. Można przejechać się najnowszym Lexusem, można trafić też na 30-letnią Ladę. Raz trafi się na bogatego biznesmena, innym razem na sprzedającego na lewo paliwo ze swojego TiRa Rumuna. Z niektórymi dogadywaliśmy się po angielsku, czy łamanym niemieckim lub hiszpańskim, z kolejnymi już tylko rękoma i nogami.

Te wszystkie wymienione przykłady przeżyliśmy, ale najbardziej pozytywne było spotkanie pary
ok. 50-letnich Holendrów.

Często gdy noc spotka nas podczas łapania stopa rozbijamy się na kawałku trawnika w okolicy, zazwyczaj między TiRami.



Tak jest i tym razem, tyle że zamiast ciężarówki obok stoi samochód osobowy z przyczepą campingową.
Wieczorem mijamy sie z właścicielami, wymieniamy uprzejmości, pytamy czy nie będziemy przeszkadzać (trzeba dobrze trzymać z sąsiadami). To wszystko dzieje się na szwajcarskiej ziemii, pomiędzy majestatycznymi szczytami Alp.


Kolejnego dnia budzimy się o podobnej porze co Holendrzy. Wywiązuje się dłuższa rozmowa, pytają o nasze plany, trochę niedowierzają. "Teraz też jedziemy do Włoch, chcecie jechać z nami?". Heh, pytanie retoryczne, po chwili rozmawiamy dalej tyle że już w aucie.

Ta znajomość trwa do dziś, okazało się, że tłumacząc przez Google Translator czytali relację z naszego wyjazdu na blogu. Później odwiedzili nas w Polsce, a my ich w Holandii.



Znaleźliśmy się też w Bordigherze nad Morzem Śródziemnym. Mieszkając u Włochów można podpatrzeć ich rytm dnia, z egzotyczną dla nas siestą. Przede wszystkim jednak mamy okazję zjeść pizzę własnej włoskiej roboty, pastę, czy panini z prosciutto. Wieczorami delektujemy się najlepszymi lodami.
Za nami 7 dni podróży, plan na kolejne dni Monako, Cannes, St. Tropez, Montpellier. Nie mamy żadnych noclegów, jedziemy przed siebie, zobaczymy co będzie.

Lazurowe wybrzeże w arabskim mieszkaniu

Postanowiliśmy, że w Monako spędzamy popołudnie. W informacji dowiadujemy się, że nie ma czegoś takiego jak przechowalnia bagażu. Plecaki są duże i ciężkie. Nie będziemy z nimi spacerować po mieście. Postanawiamy iść na całość. Kładziemy plecaki na plaży (betonowej) i rozrzucamy ciuchy  w taki sposób, żeby wyglądały jakby właściciele byli akurat w wodzie. Jak się okazało po kilku godzinach wszystko było na swoim miejscu. A w międzyczasie zwiedziliśmy miasto luksusu, lansu, uciekającej panny młodej (autentyczna historia, niewiele czasu przed naszym przyjazdem księżna trzy razy chciała uciec przed ślubem).





Wieczorem przemieszczamy się do Nicei (mała zmiana planów), gdzie planujemy rozbić się na plaży. Jest ok 23, wracam do Dominiki i naszych bagaży. Z daleka już widzę że niewiasta z kimś rozmawia. Podchodzę bliżej i zaczęło się:
(nieznajomy) - Do you speak english?
(ja) - yy yes
(nieznajomy) - A po Polsku?
(ja) - haha, trochę mówię.

Początkowo myślałem, że umie tylko podstawowe zwroty. Kto by się spodziewał, że człowiek o ciemnym kolorze skóry, spotkany przypadkowo we Francji będzie znakomicie mówił po Polsku. Okazało się, że Slim, Tunezyjczyk, od dwóch lat mieszka w Poznaniu i studiuje Filologię polską. Wraz ze swoim przyjacielem, Salem, zaprosili nas do swojego mieszkania. Tym sposobem spędziliśmy fantastyczne trzy dni z Arabami, jedząc ich potrawy (pyszne!), jednocześnie jeżdżąc po Lazurowym Wybrzeżu.




Dalej odwiedzamy Cannes, gdzie pewnemu rosyjskiemu ochroniarzowi nie podoba się, że robię sobie jaja za plecami jego damy w średnim wieku pozującej do zdjęć na czerwonym dywanie.

Trafiamy do Saint Tropez, gdzie Porche jest przeciętnym, zwykłym autem, a na skrzyżowaniu po jednej stronie potrafi stać Ferrari i Bentley, a po drugiej lśniące Maseratti. Po ulicach chodzą Panie, które wyglądają jakby właśnie zeszły z planu najpopularniejszych popowych teledysków. Gdzie tam miejsce dla nas? W namiocie na plaży, która znów staje się naszym hotelem.



Dalej Montpellier, tam korzystamy z dobrodziejstw couchsurfingu.



Minęło 14 dni wyjazdu, widzieliśmy już mnóstwo, tyle samo przeżyliśmy, ani razu nie płaciliśmy za nocleg i chyba tylko raz 3 euro za krótki przejazd pociągiem. W takim tempie jednak to my chyba do tego Maroko w tym roku nie dojedziemy. Postanawiamy już nie zatrzymywać się i jechać prosto na Gibraltar, skąd przedostaniemy się promem do Afryki.

Maroko, piękne państwo zniszczone turystyką

Tymczasem Muzułmanie przeżywają aktualnie Ramadan, co wiąże się z tym że nie jedzą i nie piją od wschodu do zachodu słońca. Odwiedzamy Tangier, miasto portowe które nie zachwyca, ale jest już bramą do Czarnego Lądu, choć wiele czerpie z położonej nieopodal Europy. Korzystając znów z couchsurfingu trafiamy na wieczorną ucztę, o której marokańczycy marzą przez cały dzień podczas postu.



W kolejnej miejscowości Chefchauen zatrzymujemy się w hostelu i śpimy na dachu. Okazało się że to jest najtańszy sposób na noclegi w Maroko, często dwa razy tańszy niż pokoje, można też się oderwać od duchoty którą w nocy oferują pokoje. Chefchauen robi na nas bardzo duże wrażenie, ściany domostw pomalowane na biało i niebiesko, dzięki temu miasteczko wygląda jak kraina Smurfów.



Maroko urzeka nas piaskową zabudową w medinach (starych miastach), jedzeniem i owocami (raz zasłodziłem się melonem), a także miętową herbatą (autentycznie z liści mięty, bardzo słodka). Zawiedliśmy się niestety ludźmi. W miejscach gdzie byliśmy ludność jest skrajnie zniszczona turystyką, a w przyjezdnym nie widzą już za grosz (heh, dosłownie) człowieka, tylko pieniądz. Prawdopodobnie gdybyśmy pojechali w góry nasze odczucia byłyby inne, jednak odwiedziliśmy miasta i jak się okazało niestety to był błąd.

Odwiedzamy kolejno Fez i Marrakech. Setki wąskich uliczek robią wrażenie, co chwilę się w nich gubimy próbując dostać się do założonego celu. Mijamy meczety, do których zazwyczaj nie mamy wstępu, zdobione fontanny, bazary z przyprawami, szatami i czajnikami. Pobijamy też nasz rekord przebywając w miejscu, gdzie temperatura powietrza wynosi 46 stopni w cieniu (na szczęście w nocy zeszła do 31).






Na koniec odwiedzamy Kenitrę oddaloną 40km od Rabatu. Miasto mało interesujące, za to delektujemy się życiem w domu u Marokańskiej rodziny. Próbujemy nawet przeżyć jeden dzień
wg miejscowego postu, co nam całkiem wychodzi (oprócz kilku łyków wody na boku). Odwiedzamy chyba wszystkich kuzynów Imada, naszego hosta, który lubi się nami "chwalić".

Błogi wypoczynek i czas powrotów

Zobaczyliśmy coś zupełnie nowego, jednak wieczne odmawianie, hałas i przekrzykiwania Marokańczyków nas zmęczyły i postanawiamy odpocząć. Spędzamy 4 dni na plaży w Tarifie, bycząc się na plaży, zajadając się owocami i ciesząc się spokojem.



Powoli zbieramy się do powrotu. Wjeżdżamy jeszcze na 3 dni do Madrytu, gdzie odbywają się właśnie Światowe Dni Młodzieży, a brat Dominiki jest wolontariuszem.



Hiszpania jest krajem, w którym trzeba wykazać się największą cierpliwością w łapaniu stopa. Nasz rekord to trzy godziny, ale poznaliśmy osoby które utknęły np. na dwa dni. Ważne by w takich momentach cieszyć się tym gdzie się jest i dobrze się tym bawić, a nie załamywać. Podczas takiego oczekiwania bardzo poznaje się drugą osobę, my na szczęście trafiliśmy na siebie idealnie i mieliśmy podczas oczekiwania bardzo duży spokój.
Dalej czeka nas już tylko powrót do domu, a dokładniej do rodziny, która w tym momencie przebywa na działce w Bierzwniku, niedaleko Choszczna.

Podczas tego wyjazdu poznaliśmy siebie na wylot żyjąc ze sobą we dwoje bez przerwy przez 42 dni. Pokonaliśmy 9975km, zdecydowaną większość autostopem. Wydaliśmy niecałe 1500zł na osobę, co też było sporym wyczynem.

Powrót do domu z głową pełną pomysłów: zajmę się tym, zrobię tamto.

Z doświadczenia wiem jednak, że te inspiracje uciekają i by je znaleźć trzeba... znowu wyjechać!

środa, 27 listopada 2013

Ostatnia noc (ostatni przypał) w Manili (Filipiny)

Wyjazd dobiega końca. Przeleciał w mgnieniu oka. Trudno, czas wracać :)

Fajnie by było napisać o ostatnim dniu, że przekimaliśmy i wróciliśmy, ale to u nas niemożliwe. Nie na tym wyjeździe :P

Po przylocie do Manili poszliśmy do kafejki internetowej poszukać jakiegoś noclegu. Wylot do domu mieliśmy kolejnego dnia. W poszukiwaniu choćby wiaderka internetu zapędziliśmy się w rejony które nie grzeszyły pięknem i bogactwem. W skrócie były główne ulice otoczone jakimiś tam budynkami, ale za to już każda odchodząca uliczka została opanowana przez slamsy.

Po wyjściu z kafejki Kuba i Twardy pojechali na dworzec (zostają dwa dni dłużej, nie było tyle tanich biletów na jeden termin), a my chcemy jechać do hotelu, by spokojnie przekimać i jutro wylecieć do Europy.

Łapiąc taksę Dominika pokazywała adres spisany na komórce. Pierwszy i drugi taksówkarz ewidentnie przesadzili z cenami widząc turystów z plecakami. Domi stanęła czekając na kolejną taksę. Wtem zupełnie niespodziewanie na pełnej prędkości od tyłu przejechał motocyklista chwytając jej smartfona. Niby ruszyłem za nim wraz z 10 Filipińczykami (w Manili wszędzie jest pełno ludzi), ale pojedynek nie był zbyt wyrównany. Gość sprawnie uciekł główną ulicą wymijając inne środki transportu.

Momentalnie pojawiło się przy nas 20 osób, chętnych do pomocy, lub sprawdzających co się stało. Jeden bogatszy właściciel okolicznego punktu wymiany butli gazowych podwiózł nas do hotelu, przepraszając za zaistniałą sytuację. Przynajmniej nie musieliśmy płacić za taksę ;D

I na tym koniec naszego wyjazdu. Wracamy przez Rijad w Arabii Saudyjskiej (klasą biznes płacąc za ekonomiczną), Mediolan gdzie spędzamy dzień z Anią Kaczmarek i Katowice. Byliśmy najdalej w życiu, przeżyliśmy też chyba najwięcej niespodziewanych sytuacji, które zapamiętamy na długo. Jest się z czego śmiać, na przypale albo wcale.

Może ktoś jeszcze w najbliższych dniach zdobędzie się na podsumowanie całości. Do następnego, oby za niedługo!

łęcol




Puerto Princessa i Sabang, podziemna rzeka i magiczny autobus (Filipiny)

Pierwszy raz to warunki pogodowe wcieliły się w rolę budzika.
To, że spaliśmy w typowych kontenerach sprawiło, że poranną pobudkę zaserwowała nam ulewa.
Całe szczęście, że dopiero dzisiaj, bo w naszych planach mieliśmy zaliczenie podziemnej rzeki Sabang. To kolejna duma filipińskiego narodu. Ostatnio nawet zaliczona jako kolejny cud świata wg UNESCO.
Dlatego my, jako zawzięci miłośnicy natury, nie mogliśmy tego przegapić!
Kolejnym pierwszym doświadczeniem było to, że głównie Kuba Zub, we własnej osobie, zmobilizował grupę do "wcześniejszego wstania" i wyruszenia w trasę, podczas gdy zazwyczaj był pierwszy od końca :P

Żeby dostać się do Sabang potrzebowaliśmy w zależności od środka transportu od 2-3h. Dla nas głównymi i decydującymi czynnikami były cena oraz czas wyjazdu. Na dworcu przemieszczaliśmy się od multivanów (niektórzy kierowcy wołali od nas 3000 peso za naszą czwórkę), przez jeepneye (150 peso od łebka, ale niestety ruszał dopiero o 3 p.m), aż w końcu natrafiliśmy na autobus (125 peso za osobę, ok 10zł). Jak się okazało w czasie prawie 3-godzinnej drogi, ten autobus nie tylko pełnił funkcję przewozu osób. Oprócz ludzi w pojeździe znajdowały się najróżniejsze towary, m.in.: 50kg paka ryżu, kogut w kartonie, kasta piwa. Warto wspomnieć, że cały ten dobytek nie znajdował się tylko w środku autobusu, ale również na górnym pokładzie, czyli na dachu, gdzie przy 200% zatłoczeniu pojazdu znajdowały się też miejsca dla pasażerów.
Oprócz kierowcy jechał też cieć, który odpowiedzialny był za zatrzymywanie tego środka transportu (przez pukanie w karoserie) w odpowiednich miejscach, gdzie albo ludzie chcieli wysiąść albo był to adres zamówionego towaru.

Dojechaliśmy. Czas kierować się w stronę cuda natury.
Żeby dopłynąć tam łódką (120 peso od osoby w dwie strony) trzeba było uzyskać pozwolenie na "wjazd" do podziemnej rzeki. Panie z biura, strzelając na nas mimiczne fochy, z naprawdę wielką łaską wypisały nam potrzebną karteczkę (podobno takich rzeczy nie załatwia się w dzień wycieczki), za którą razem z opłatą środowiskową każdy z nas zapłacił 290 peso.
Ruszamy katamaranem. Płyniemy jakies 10 minut i jesteśmy na miejscu.
Przy obsłudze tego punktu turystycznego pracuje "dzika wuchta" ludzi. W sumie to jest właśnie charakterystyczne dla Filipin, że w sklepach praktycznie do każdej półki w centrum handlowym był pracownik do obsługi klienta, tak samo na lotnisku.
Dostaliśmy pomarańczowe kaski na głowę. Chłopcy wyglądali w nich naprawdę męsko! Ładując się na kolejny katamaran, którym mieliśmy przepłynąć 1,5 km podziemną rzeką, Jakub Zub został zatrudniony w naszej 6osobowej grupie jako oświetleniowiec. Uważam, że chłopak nawet dał radę ogarnąć tą latarkę.
Przepływając cud świata pełno było: stalaktytów, stalagmitów, stalagnatów. Przewodnik próbował nam interpretować rzeźby znajdujące się na ścianach. Czasem mniej lub bardziej trafnie :)
Dla pasjonatów speleologii zapewne to niezła bajka znaleźć się w takim miejscu. Dla nas - miła wycieczka i schron przed deszczem. Jak to Michał rzekł (bo ja tak brzydko nie mówię): "dupy nie urywa".







Po powrocie na miejsce odjazdu wszelakich pojazdów do Puerto Princessa okazuje się, że mamy 3 godziny wolnego.
Szybki obiad na słodko, zjedliśmy kuleczki ryżowe sklejone mlekiem kokosowym. Dla mnie pycha!
Po kilkukrotnym zapewnieniu tubylca, że odjazd autobusu będzie punkt 18, jako miłośnicy natury wybraliśmy się zobaczyć kolejny miejscowy cud stworzony przez matkę naturę. To tylko 1,8 km drogi w jedną stronę. Szkoda, że nikt nas nie uprzedził z jak karkołomną trasą trzeba się zmierzyć, żeby zobaczyć wodospad. Droga wzdłuż domów miejscowych zamieniła się w pewnym momencie w plażę,  nie piaszczystą i złocistą, a wyboistą i kamienistą.

Po 45-minutowym skakaniu z kamienia na kamień dotarliśmy do naszego celu. Nie byliśmy sami. Na miejscu zastaliśmy 3 pary filipińskich nastolatków kąpiących się w basenie wodospadu. Ich zachowanie + rum można było zinterpretować jednoznacznie: czas stąd spadać, bo lada moment zacznie się orgia.
Wracamy do miejsca zbiórki przed odjazdem autobusu, pot się z nas leje (Ewa Chodakowska powinna wprowadzić do swoich treningów skakanie z kamienia na kamień w japonkach, bo to nie lada wyczyn!).
Zostaliśmy przywitani wiadomością tubylca od autobusu, że spóźniliśmy się 4 minuty na ostatni kurs.
Jasna cholera, a przecież jest dopiero 17...

Szybko okazuje się, że miejsca w ostatnim multivanie do Puerto Princessy są już zabookowane. I nawet nie mamy nadzei, że możemy się gdzieś dopchnąć, bo skoro Filipińczyk mówi, że jest komplet to znaczy, że bus jest absolutnie zapełniony. No i kicha...Ostatni autobus odjechał, multivan zapełniony, jeepney który przyjechał z Puerto Princessa wraca do miasta dopiero jutro rano, a my mamy samolot następnego dnia o 13, no i opłacony nocleg w kontenerach.

Tubylec odpowiedzialny za wprowadzenie nas w błąd, co chwilę się pojawia i zapewnia nas, że o 18.30 przyjedzie multivan. Gdy również i ta jego informacja okazuje się mocno naciągnięta, postanawiamy umilić sobie tą beznadziejną sytuację tradycyjnym drinkiem: rum&coke.
Najwyżej przenocujemy na plaży, bo ani nie mamy ochoty płacić za kolejny nocleg, ani za specjalnego dla nas vana.

Przebieg dalszych wydarzeń był następujący:
- lądujemy z własnymi drinkami przed jedyną, jak i pustą całkowicie klubo-kawiarnio-pijalnią w mieście, gdzie właściciel puszcza na całą epe muzykę, a potem pije z nami nasz rum
- Twardy gdzieś znika, odnajdujemy go w ciemni sklepu z pamiątkami, gdzie gaworzy po angielsku (lubi rozwijać swoje zdolności lingwistyczne po rumie :))
- tubylec, który kilka razy nas wprowadził w błąd mówi nam, że nie pójdzie spać dopóki nie wyjedziemy z tego miasta
- pod sklep podjeżdża multi van, który przywiózł turystów z Puerto Princessa i wraca skąd przyjechał
- ładujemy się do multivana, gdzie każdy zajmuje miejsca vip, majac dla siebie całą kanapę
- wszyscy smacznie śpimy, aż docieramy szczęścliwie do naszego miejsca noclegowego w Puerto Princessa.

Dobranoc,
Dominika

El Nido - mistrzowskie wyspy i walki kogutów (Filipiny)

Nie wiem co tam Kubuś wczoraj pacnął, podejrzewam jednak że wspomniał o wyścigach busów przez które schowałem paszport do kieszeni by łatwiej było zidentyfikować zwłoki.

Nieważne, w każdym razie jak zawsze się trochę pośmialiśmy i trafiliśmy do miejsca z innej bajki. W nocy już nam się wydawało że jest spoko, ale rano okazało się, że miejscówa mega konkret! To będzie mocno emocjonalny wpis, bo El Nido okazało się najlepszym miejscem jakie zobaczyliśmy na Filipinach.

Mieszkamy na plaży w przyjemnym hotelu, gdzie ściany plecione są z bambusa. Pierwszy dźwięk rano po przebudzeniu to szum fal rozbijających się trzy metry od pokoju i Britney Spears puszczana na okrągło przez Filipinki za ścianą. Do dziewczyn pewnie ten dziesięcioletni hit dotarł 3 dni temu więc wybaczamy ;)

Wstajemy jak zawsze niebezpiecznie wcześnie, bo o 9 (żeby tylko organizm się nie przyzwyczaił!). Twardy i Domi od dawna na nogach, Kuba i ja z grzeczności przyjmujemy śniadanie przyniesione do łóżka. Buła i sardynki. Jesteśmy nas morzem, wcinamy owoce morza - nie chce być inaczej!

Wychodzę na taras (wczoraj jak wbiliśmy było ciemno) i... niech będzie, akceptuję te widoki. Spaliśmy w ślicznej (mocne, ale słowo zucha!) zatoczce. Po bokach pionowe skały lądujące prosto do morza. Na środku jakaś wysepka, dodająca punktów. Cholera, w takim miejscu jeszcze nie spałem. Pewnie, że można odjąć punkty za to że jakby nie było to turystyczna miejscowość, ale mniejsza z tym. Jest mega!



Śmiganie po okolicznych wyspach zostawiamy na jutro. Dzisiaj wybieramy się na plaże które polecają miejscowi.

Na las kabanias (nie mam pojęcia jak to się pisze) postanowiliśmy wybrać się trycyklem, czyli motorem z dostwką. Najpopularniejsza komunikacja na krótkie odcinki. Zaskakujemy miejscowych mówiąc, że chcemy jechać w czwórkę w jednym tricyklu. Kilku nie podejmuje się wyzwania, mówiąc że ich sprzęty nie podołają po miejscowych pagórkach. Znalazł się jednak jeden śmiałek. Pierwsza górka... redukcja, redukcja i uff na jedynce udaje się podjechać. Przy większej już nie daje rady, motor wydaje dźwięki jakby miał się rozpaść. Skupiony i zawstydzony młody kierowca chce nawrócić i spróbować jeszcze raz. Co ty, gośćiu, wszyscy nie damy rady!
Nasz nieśmiały kierowca odetchnął, gdy zobaczył że doskonale bawimy się sytuacją i od razu wyskakujemy z pierdzika by podejść z buta. Nie wiem kogo woził wcześniej, ale wyglądał na przerażonego faktem, że nie wywiązuje się ze swojego zadania.




Plaża faktycznie kozacka, po raz kolejny urzeka nas widok okolicznych wysepek. Gdy leżymy w wodzie zaczynają nas podżerać małe rybki, nasze modelki robią sobie sesje zdjęciowe, zasypiamy też na piasku. W pewnym momencie dostaliśmy prawdopodobnie za dużej dawki słońca i zaczynamy kręcić kolejną część "Piratów z Karaibów". Dla dobra wszechświata, lepiej by nagranie nie ujrzało światła dziennego.





Wracając do El Nido widzimy niedaleko drogi zbiorowisko ludzi. Chwila zawahania... i "jaaaa! to jest to! driver stop! stop gościu! walki kogutów?! wysiadamy!" - z okazji cieszyliśmy się nie mniej niż San Marino po strzeleniu bramki Polakom.

Zobaczyć walki kogutów, czyli narodowy sport Filipińczyków to było jedno z naszych marzeń. A tu tak przypadkiem trafiliśmy, przejeżdżając obok, miazga! Wejście na stadion, czyli kawałek ziemi z prowizorycznym ringiem w centrum, kosztuje nas 20 peso (1,5zł). Dookoła miejsc walk, zza drewnianego płotu koguty dopingowane są przez około setkę rozemocjonowanych miejscowych, którzy na swoich faworytów postawili gruby hajs. Chyba nie widziałem jeszcze rozgrywek, które wywołują przez cały czas aż takie emocje, oni na serio tym żyją! Jeżeli ktoś się nad tym zastanawia, to tak, przegrany kogut nadaje się już tylko na obiad.








Kolejny dzień w El Nido spędziliśmy na Island hoopingu, czyli pływanie po okolicznych wysepkach. Co tu dużo pisać, esencja tego wyjazdu. Wyspy to chluba Filipińczyków i ciężko się dziwić. Nie umiem opisać tych wysp, strzelistych skał, wody wpływającej między nie, mam nadzieję że Domi lepiej zrobi to fotami. My spędziliśmy dzień na przemieszczaniu się między wysepkami, nurkowaniu (skorklowaniu), opalingu-smażingu, jedzeniu pysznego posiłku z mnóstwem dań przygotowanym przez miejscowych na jednej wyspie i ogólnie cieszeniu się życiem. Takiego dnia chyba nawet najprawdziwsi Polacy nie umieją na nic narzekać ;)

łęcol







niedziela, 24 listopada 2013

W drodze do El Nido (Filipiny)

Siema, meldujemy się z Palawanu. Wyspa podobno calkiem ladna i rożnorodna. Lądowanie w Puerto Princess mocno widokowe. Trafił nam się jakiś kapitan, który miał ochote porobić sobie kółka nad samą wodą. Przelatujemy nad slamsami i jesteśmy. Tutaj chyba przy każdym lotnisku są slamsy. 

Z lotniska bierzmy od razu vana do El Nido. 280km -5h jazdy. Kierowca całkiem niepozorny okazuje się urodzonym rajdowcem. Od razu po ruszeniu dowiadujemy się skąd bierze się dwu godzinna różnica w czasie jazdy między autobusami a busikami. Po drodze zatrzymujemy się tylko raz w przydrożnej knajpce w której można zjeść duży obiad za 5zł. W końcowej fazie naszej podróży na drodze gdzie asafalt został już zwinięty na noc, nasz kierowca znajduję godnego siebie przecinika. Rajdowiec z innego vana przyjmuje wyzwanie i ostatnie 30-40km bierzemy udział w prawdziwym szutrowym rajdzie. Toyoty, które w Europie mieszczą 9 osób, tutaj z 15os na pokładzie grzeją po szutrze i kamieniach ok 100-110km/h. Nasz przeciwnik pomimo zmierzchu specjalnie nie włącza świateł, żeby nie być widocznym dla naszego kierowcy. To oczywiście nic że z przeciwka jeździ pełno motocykli a po poboczach chodzą ludzie. Kamienie cały czas walą w karoserie naszego auta. Po długich zmaganiach wygrywamy i przy wyjściu możemy z całą stanowczośćią powiedzieć : Good race man! Zasłużył na to! 

Nasz następcy cel: Pokój blisko plaży. Rodzielamy się i idziemy szukać czegoś co nam odpowiada. Pierwsze ceny są troche kosmiczne. Miejsce sporo droższe niż Panglao. Widać, że lubią się tu lansować Europejczy, Amerykanie i inne białe nacje. W końcu z Łęcolem trafiamy do tego samego hotelu. Michu dostaje cene 2000 peso. Ja 5 minut później po ostrych targach mam 1500 bez klimy ale za to z wiatrakiem i wifi. Bierzemy bo nasz hotel nie jest blisko plaży. On się na niej znajduje. I tak po dosyć intensywnym dniu siadamy sobie z butelką rumu za 5zł na naszym tarasie na plaży. Jeszcze nie wiemy jaki widok wyłoni się rano z mroku. 

Kuba






wtorek, 19 listopada 2013

W apokaliptycznym mieście, Cebu (Filipiny).

Cebu.

Miało być dla nas miastem przesiadkowym, bez specjalnych atrakcji turystycznych i bez większych przygód. Ale my cały czas przemierzamy Filipiny zgodnie z hasłem "it's more fun in the Philippines" i sami sobie zapewniamy dodatkowe przeżycia.

Dotarliśmy do Cebu promem. Jak zwykle wzgardziliśmy ofertami "taxi, sir", "taki, mum". Jak kozaki szliśmy przed siebie z mapką dotarcia do naszego hotelu na komórce. Warto dodać, że dzielnica dookoła portu do najbezpieczniejszych z pewnością nie należała, zwłaszcza wieczorem: slumsy, niedoświetlone ulice, życie biedniejszych Filipińczyków na ulicy. Wszystko skumulowane razem spowodowało, że po przybyciu do hotelu (jednak taksówką, bo żaden miejscowy nie był w stanie powiedzieć nam na jakiej ulicy sie znajdujemy) odpuściliśmy sobie kolację.

Lokalizacja hotelu to oaza luksusu pośród pustyni filipińskiej biedy.
Sam hotel naprawdę bardzo przyjemny! Nie żal nam było ani grosza z wydanych 30 zł na nocleg w 3* hotelu. Oprócz wliczonego w cenę śniadania (jajko sadzone + ryż + kawałek mięska), brakowało nam tylko darmowego barku. Ale nie ma co narzekać skoro za DWIE butelki rumu 0,7l w pobliskim supermarkecie płacimy jedyne 10 zł :) a cola jest tańsza od wody.
Z zakupami do hotelu.
Następnego dnia wybralismy się na miasting. Dojście do krzyża Magellana przez trzęsienie ziemi zostało niestety nam uniemożliwione, więc obraliśmy pieszo kierunek centrum handlowego.

Obrazek tego apokaliptycznego miasta zostanie nam długo w pamięci. Tamtejsze miejskie rzeki w żadnym aspekcie nie przypominają górskich strumyków. Śmierdzące, pozapychane wszelakimi odpadami, przezroczystości - brak. Nie tylko cmentarze, ale też tereny nadrzeczne są zamieszkiwane przez najbiedniejszą część społeczeństwa.


Trzeba było bardzo uważać, by nie podzielić przykrego losu Jaśka Meli, ponieważ przewody elektryczne, których na ulicach jest cała masa, często swobodnie zwisają i sięgają wysokości przeciętnego Filipińczyka.



O chodnikach można pomarzyć. Ruch uliczny to koszmar. Tutaj raczej nie ma podziału na pasy drogowe. Po prostu jest ich tyle, ile zmieści się aut na szerokość.
Kilka razy prawie się nie udusiłam  połączeniu z gorącym powietrzem dają mieszankę wręcz zabojczą.
Podsumowując kilkunastominutowy spacer po Cebu, w Polsce nawet nie jest aż tak źle jak nam się wydaje :) A tych co zazwyczaj narzekają to zapraszamy na wycieczkę krajoznawczą do miasta Cebu.





Gigantyczny shopping mall jest główną atrakcją okolicy dla mieszkańców i nie tylko. Nas głównie przyciągnął bankomat, a wszystko przez nasze nieprzewidziane wydatki na Panglao. Stojąc w kilkunastominutowej kolejce przed bankiem, oprócz załatania wyjazdowej dziury finansowej, stwierdziłam, że lepiej wypłacić ciut więcej peso, gdyby czasem ciąg dalszy nieprzewidzianych kosztów miał miejsce. Nie musieliśmy czekać wcale długo.
Stojąc cały czas w kolejce do bankomatu, godz.12:
- Dzisiaj jest 18.11. Czy my czasem nie mieliśmy lotu na 18.11?
- Dzisiaj jest poniedziałek, a lot mamy we wtorek.
- No ale 18.11 to poniedziałek...

Po sprawdzeniu maila z rezrwacją okazało się, że mamy godzine, żeby się teleportować na lotnisko z bagażami.
No way.

Po przebuszowaniu internetu, próby dodzwonienia się do biura obsługi klienta linii Cebu Pacific, a w końcu wylądowania w owym centrum, w biurze tejże linii lotniczej okazało się, że niewykorzystane bilety nam przepadają, a my potrzebujemy nowych, jeśli chcemy się dostać na Palawan.

Zajechaliśmy się wszyscy, jak to Kuba stwierdził "jak polscy turyści na Ibizie". A miało być bez kolejnych przygód i dodatkowych, niepotrzebnych kosztów.

Kuba, łęcol i ja próbowaliśmy się spiąć na tę sytuację, ale nie mogliśmy. Każde wspomnienie po tej sytuacji wywoływało salwę śmiechu. Jedyny Twardy spiął się "trochę". Ale trudno się dziwić jego spinie, skoro już za 10 miesięcy ma ślub :P

Jedynym małym plusem było to, że było nas w miare stać na bilety kupione z dnia na dzień. W porównaniu do cen jakie europejscy przewoźnicy w takiej sytuacji by zawołali (wiem z doświadczenia, pozdro siostra!), ceny Cebu Pacific nie okazały się tragicznie wysokie.

Skoro wylądowalismy w centrum handlowym to czas na shopping, ale głównie w markecie :P
Musieliśmy się obkupić w jedzenie, bo po zmroku nawet moi 3 bodyguardzi boją się wychodzić z hotelu.
Dla mnie skandalem było to, że nie mogłam kupić sobie żadnego balsmu do ciała w markecie, ponieważ wszystkie były wybielające!
Zaliczyliśmy też obiad zaraz za bramkami marketu, z którego każdy z nas był zadowolony: dobry, syty i tani :)




Powrót do hotelu przemknął w tej samej dusznej i zanieczyszczonej
atmosferze apokaliptycznego miasta Cebu.

I na tym można skończyć opis naszego pobytu w Cebu.

Tak jak mieliśmy wylecieć we wtorek do Puerto Princessa, tak wylecieliśmy :)
Nie zaspaliśmy :P

Dominika